Z doświadczenia wiem, że nie wszystkie wędkarskie wyprawy usłane są różami. 22 lipca 2001 roku, ot taki zwykły wypad z kolegą na ryby wyrył mi się w pamięci. Upalny i nieco wietrzny dzień nad wodę zapraszał nie tylko nas wędkarzy, ale wszystkich spragnionych wodnego szaleństwa. Osobiście miałem awersję do takich dni. Otóż filozofia mojego wędkowania w dużej części skupiała się na wypoczynku, oderwaniu się od szarych dni pracy i spokojnym łowieniu ryb z łódki. Tymczasem 35 kilometr Narwi (Buga-Narew) bił wszelkie rekordy w postaci najazdu szaleńców – straceńców. Swe wygłupy udoskonalali coraz to nowymi atrakcjami w powietrzu i na wodzie. W weekendy zwykle multum żaglówek i innych motorowodnych wynalazków „pajacowało” po zalewie. Wielkie łodzie z silnikami o ogromnej mocy 250 KM rozpędzone do zabójczych prędkości nie dawały spokoju na wodzie. W poprzek fal śmigały skutery. Wzburzona woda tworzyła tropikalny sztorm. Chwilami panował taki chaos, że brzegu nie było widać. Co chwilę ktoś dostawał choroby morskiej, rzygać się chciało. A dowcipni narciarze surfowali między żaglówkami i wędkarzami. Obfity prysznic studził wszystkim emocje. Piekielnicy wydzierali się wkoło, że woda jest dla wszystkich! Motolotnie, paralotnie, spadochrony na uwięzi, płatowce i dwupłatowce, szybowce i śmigłowce latały nad głowami. Jeszcze brakowało furiatów z maczetami. Zresztą panował taki pierdolnik, że wybuchu bomby nikt by nie zauważył. Na chwilę obecną brak mi słów i nie będę komentował powyższych zdarzeń, niech każdy sobie sam wyciągnie wnioski.
Zatem całkowicie odmiennym, wędkarskim okiem zerkałem w tę zagadkową i zarazem kontrowersyjną część Buga-Narwi. Przede wszystkim, metodą trollingową chciałem spenetrować intrygujące łowisko. Ba, kotwiczenie i spinningowanie w tak agresywnie ruchliwym miejscu lawirowało na krawędzi katastrofy. Ciekawość zwyciężyła. Z moim kolegą wskoczyliśmy do smukłej i ciężkiej łodzi. Rozlokowaliśmy sprzęt i z pomocą spalinowego silnika ruszyliśmy w dół rzeki. Najbezpieczniej płynąc środkiem rozległego koryta omijaliśmy oznaczone przez czerwone bakany niewidoczne płycizny. W szeregu przypadków zygzakiem przepływaliśmy przez rzeczny archipelag różnej wielkości wysp. Niektóre z tych tworów były zakrzewione inne zalesione. To raj dla owadów, ptactwa i drobnych gryzoni. Ponadgryzane drzewa zdradzały obecność bobrów. Na skutek erozji bocznej wiele drzew pochłaniała rzeka. Na osuwiskach leżały zwalone konary. Zdumiewające zawirowania wkoło nich wzbudzały respekt. Jako wędkarz widziałem to nieco inaczej. W myślach obiecywałem sobie, że w przyszłości postawię tam żywca. W obrzeża nurtu zepchnięte masywem topniejących lodów karpy oraz konary widzieliśmy z daleka.
Wielkim ryzykiem było płynąć bocznym nieoznakowanym szlakiem, wówczas można było się szybko przekonać o istniejących zagrożeniach. Ryzykanci i nieroztropni żeglarze czasem wpadali na podwodną przeszkodę. Urwali śrubę, a nawet rozwalali silnik. Lub z mniejszą szkodą zakleszczali się na mieliźnie. W tym miejscu Narew była szeroka, można by rzec nieujarzmiona wręcz dzika. Płytkie dno szerokich rozlewisk z rzadka usiane było jeżogłówką, długimi źdźbłami trawy. (Jeżogłówka) Sporą część płytkiej powierzchni pokrywały kapeluchy grążela żółtego, szuwary i oczerety. Obcy wędkarz długo mógł kluczyć pomiędzy kępami sitowia, zanim znalazł drogę powrotną. Przed laty obszar ten był wybitnym punktem rozwoju stworzeń wodnych, szczególnie ryb. Doczekałem tych czasów, gdy dziennie można było złowić na wędkę po kilka dorodnych sumów.
W tamtym czasie zarządca zapory w miejscowości Dębe tak regulował zasobem Zalewu Zegrzyńskiego, że coroczne tarło płoci i innych ryb odbywało się na piachu. Gdy poziom wód opadał, odsłaniał kilometrowe brzegi oblepione wyschniętą ikrą. Smród zgnilizny doprowadzał do irytacji zdaje się nie tych ludzi co trzeba. Były to niezwykłe, nieobliczalne straty. Prowadzone melioracje spowodowały stopniowe zaniki wielu gatunków roślin. Zduszona mułem roślinność już się nie odrodziła. Na kilka dobrych lat wędkarzom zafundowano pustynię. Odradzanie się fauny i fory odczuwalne jest po dzisiejszy dzień. Dokument z tego okresu mam na taśmie filmowej.
Omijaliśmy przeszkody i dalej wnikaliśmy w rozszerzający się co, raz głębszy nurt Narwi. W kolejnym etapie drogi echosonda niezmiennie wskazywała ponad 6 metrów głębokości. Około trzy kilometry dalej zbliżyliśmy się do betonowych filarów słusznego mostu w miejscowości Wierzbica. Zwolniłem napęd, by wysondować nieco dokładniej dno. Kilka chwil obserwowaliśmy samą drobnicę. Nie widzieliśmy nic szczególnego, więc ruszyliśmy dalej w stronę zalewu. Raz środkiem, a potem zygzakiem rozległej rzeki. Nurt przejawiał zmienną głębokość. Czasem napływaliśmy nad głębokie wykroty pozostawione przez pracujące koparki. W ogóle nie było tam ryb, żadnego życia. Wszelkie mielizny i łachy, powlekały dywany z liści grzybienia żółtego. Tylko, gdzieniegdzie wystawały kępy sitowia. Jednostajnie płynąc w dolną część rzeki, minęliśmy widoczne zabudowania miasta Serock. Zbliżaliśmy się do rozległej delty Bugu. Mętna woda, o żółtym odcieniu, jakby zanieczyszczała czystą, spokojnie cieknącą Narew. W połączeniu dwu różnych odcieni rzek (długość rzeki Narew 448 km, długość rzeki Bug 772 km) środkiem szerokiego w tym miejscu nurtu tworzyła się wyraźna granica.
Po czterdziestu minutach wreszcie dotarliśmy w okolicę Jadwisina. Wyłączyłem silnik. Jak okiem sięgnąć pływały tylko trzy żaglówki. Raz, dwa, trzy, przygotowaliśmy wędki do holowania przynęt za łódką. Odpaliłem silnik. Wobler rzucając daleko za rufę, łódź skierowałem w stronę najgłębszych miejsc. Mój umysł pogrążył się w marzeniach, gdyż transformacja myśli i wspomnień z ubiegłych lat niezwykle dodawała mi otuchy. Po jakiejś godzinie bezowocnego trollingu byliśmy już trochę zniecierpliwieni. Na tym odcinku znaczący wpływ na to miała mnożąca się ilość żaglówek. Jakby nie było, pobliski port serwował nam około trzystu pływających jednostek. Niczym z dziurawego worka wysypujące się zborze, w głównym nurcie pojawiło się dziesiątki przeróżnych łajb. W narastającym zgiełku nagle poczułem silne uderzenie w mój wabik.
– Ech! Jakie to wspaniałe uczucie, gdy po drugiej stronie wędki czuje się w natarciu dużą rybę – promieniałem ze szczęścia. Energicznie zaciąłem jak w pień. Z piekielną siłą, z kołowrotka, zaczęła ubywać mi żyłka. Z radością spojrzeliśmy na siebie. Czułem jak pod wpływem emocji tłukło mi serce. Natychmiast wrzuciłem bieg wsteczny. Chciałem, by nasza łódź, jak najszybciej zaczęła się cofać. I kątem oka spostrzegłem narastający cień. Dopadło mnie nieprzyjemne gniecenie w dołku, jakby walec rozjechał mą klatkę piersiową. Nie wiadomo skąd pojawił się statek-widmo. Był pusty i na pokładzie załogi z ruchomych szkieletów nie było widać. Jednakże ta krypa cięła drogę do umykającego szczęścia. Bezgłośnie i bez pardonu, rwąc nasze zestawy, tuż przed naszymi oczami przemknęła trzymasztowa fregata.
– To ślepy żłób – etc., nie szczędząc słów, płynnie, jak z karabinu Kałasznikowa, kompan deklamował dalszy tekst pełen prostolinijnego patosu. Zza trójmasztowca, wyłoniła się przeładowana żaglówka, po której w rytm głośnej muzyki skakały skąpo odziane panienki. Na widok nagich pań, a co niektórych odzianych, aż w stringi, rozdziawiliśmy gęby. Stanęliśmy jak wryci. Mieliśmy zmrożone twarze, jakby zalał je ciekły azot. Olśniewający widok gorącej, jednolitej, pozdrawiającej nas śniadej, cudownej masy toples sięgał zenitu.
– Czy widzisz to, co ja – zarżał kolega. Jak Odys za głosem syren, po chwili był gotów skakać do wody.
– Najpierw statek widmo a teraz omamy – mruknąłem. A potem szybko zdębiałem, na widok rosnącego w oczach ładunku. Rozbawione dziewczęta, w ogóle nie zwracały uwagi gdzie płyną. Na widok dwóch chłopów głośniej wrzeszczały, kipiały ze szczęścia. Któraś z nich, zdaje się przypadkiem na ster wlazła i...
– Uff – dłonią chlapnąłem się w czoło. Brakowało centymetrów, gdy zobaczyłem, jak żeńska osada swym „parkietem dyskotekowym" zuchwale przemknęła koło naszej rufy.
– Do kompletu jeszcze brakuje, by nam coś z nieba na łeb spadło – warknął kolega, odprowadzając wzrokiem śmigający nad głową helikopter.
– Powinniśmy być szczęśliwi, że w jednym kawałku tu jeszcze pływamy – dodałem. A ryba? Szlag by trafił, aż trudno uwierzyć, że przez ciasny umysł owych żeglarzy straciliśmy okazjonalną sztukę. Zakłopotani odprowadziliśmy wzrokiem nieustraszone dziewczyny.
Mimo wietrznego klimatu nadal było upalnie. Uzupełniliśmy niedobór płynów i w milczeniu naprawiliśmy zniszczone zestawy. Po ochłonięciu i przekąszeniu kanapek, jak wygłodniałe „ćpuny” rzuciliśmy się w wir dalszego wędkowania. W tym intrygującym miejscu jednak przez los nie byliśmy skreśleni z listy oczekujących na branie, jako że w przeciągu następnych dwóch kwadransów łowienia nagle moja wędka znów energicznie się wygięła. Natychmiast wrzuciłem wsteczny bieg, żeby ciężka łódź się zatrzymała. Głowy nie dałbym sobie uciąć, czy wabikiem przypadkiem o dno nie zawadziłem? Ale przezornie kolega zwinął swój zestaw i przejął rumpel*, by w razie czego, w koszmarnym tłoku umiejętnie łajbą przeprowadzać manewry.
– Tak, to żyje, to jest jakaś ryba i zaczyna ciągnąć jak diabli – podekscytowany darłem się patrząc na pulsacyjne wyciąganie żyłki. Z radości coś mnie w środku ścisnęło.
– A co tu może nas tak ciągnąć, płotka – wesoło spytał mój druh.
– No tak, tylko sum. Wielki sum – donośnym głosem oznajmiałem wkoło. W ten sposób chciałem zwrócić na siebie uwagę, by wszyscy wodniacy mnie usłyszeli. W mojej podświadomości tkwiły obawy, czy przypadkiem jakaś łajba we wsteczny kurs znów nam się nie wpakuje. W kołowrotku nieco przykręciłem hamulec. Zestaw mocno się napiął i z pomocą silnika, łódź ruszyła za bestią. W gąszczu żaglówek płynęliśmy za przeciwnikiem dobre pół godziny. Niczym saperzy na polu minowym musieliśmy się nieźle uwijać, by nie doszło do eksplozji nieprzyjemnych zdarzeń.
Okazały wąsacz zboczył z głównego nurtu. Za nim cierpliwie dopłynęliśmy w zaciszne miejsce. Sum chyba od tego zgiełku się trochę pogubił. Wpłynął w zbyt płytką partię wody i teraz znalazł się w matni. Wkroczyliśmy do akcji. Na jedną komendę wyskakując z łodzi stanęliśmy oko w oko z rzeczywiście wielkim sumem. Gdy objąłem go wzrokiem nie za bardzo wiedziałem co robić. Jednak po chwili namysłu, ot tak, po prostu wturlaliśmy go na mieliznę. Szybko przekonałem się, że wielka i ciężka, jak diabli ryba nie była skora do żartów. Swym ogonem w obronie własnej wyrżnęła mnie w pysk. Świat zawirował mi przed oczami i w ułamku sekundy, jak przez mgłę, nad głową zobaczyłem ubłocone buty. Poczułem, jak moje plecy zassały się w bagnie. Szumiało mi w głowie. Taplając się w objęciach grząskiego podłoża z twarzy próbowałem pozbyć się śliskiej, obrzydliwie śmierdzącej maseczki. W dodatku na całym ciele miałem jakieś zielone paskudztwo, którym zainteresowane były natrętne muchy. Wpatrując się we mnie mój kompan omalże nie pękł ze śmiechu. Po omacku znalazłem przetrącone okulary i jak przez brudną szybę zobaczyłem otaczający mnie świat. Z zielonej butwiejącej mazi, jak złowioną rybę w bezpieczne miejsce wyśliznął mnie nieopodal łowiący na grunt przygodny wędkarz. Wśród chaotycznie pływających pasjonatów już od dłuższego czasu obserwował naszą sztukę uników.
– No, wyglądasz pan, jakbyś wylazł z gabinetu stukniętej kosmetyczki – naśmiewał się człowiek.
Umyłem się i resztę doprowadziłem do przyzwoitego wyglądu. Po wszystkich zachwytach „och” i „ach”, we trzech dokonaliśmy pomiarów okazałej sztuki. Ponadto, przed uwolnieniem jej, poczciwy wędkarz zrobił nam pamiątkową fotkę. W trakcie wymiany doświadczeń dowiedziałem się, dlaczego ten człowiek łowi z brzegu. Otóż kilka tygodni wstecz, łodzią uganiał się za rybami i z jakimś oszołomem doszło do paskudnej kraksy. Przełykając ślinę, dotarło do mnie, że rozgoryczony wędkarz zdaje się stracił swój wędkarski dobytek.
– Szczęście w nieszczęściu, że nikomu się nic nie stało – wyszeptałem. Szczerze współczułem ofiarnemu wędkarzowi i ściskając pomocną dłoń podziękowałem za ostrzeżenie i serdeczną pomoc.
Rumpel* – drążek do sterowania pływającą jednostką. W motorowodnym silniku tę funkcję przejmuje manetka.
Najnowsze komentarze