Wędkarskie manewry w Jadwisinie. Część 2 – WOBLERY RĘCZNIE ROBIONE – HAND MADE WĄCHAŁA ZBYSZEK

Warszawa

+48 660 973 231 (WhatsApp/Facebook) z.wachala@woblery.eu

Wędkarskie manewry w Jadwisinie. Część 2

Zbity z pantałyku postanowiłem przerwać tę farsę, heroiczną pogoń za dużą rybą. Łódź skierowałem bliżej drugiego brzegu w bardziej ustronne, bezpieczne miejsce. Ponadto, zaczęło się chmurzyć i, prawdę mówiąc, już dość mieliśmy rozzuchwalonych wodnych maniaków. W dodatku chcieliśmy trochę pospinningować, spokojnie przetestować nowe woblery. Zakotwiczyliśmy na krańcu rozległego nurtu, tak ze trzy metry przed spadem. Z mojej nowej kolekcji przynęt wybrałem sobie tonący, 13-centymetrowy czarny wobler z czerwonym brzuszkiem z zamiarem rzucania nim na skraj wyrobionego przez nurt zagłębienia. Posmarowałem wabik wybornym, swoim atraktorem (zanęta zapachowa) i z entuzjazmem cisnąłem go w czeluść. Odczekałem kilkanaście sekund. Lekko unosząc szczytówkę wędki, poderwałem wobler z dna. A potem żyłkę zacząłem zwijać w takim tempie, by z zamkniętymi oczami mógł wyczuć fantastyczną pracę woblera.

W czasie, gdy już łowiłem kolega nie mógł się zdecydować. Nie wiedział, właściwie którą przynętę wybrać. Do wyboru przed jego oczami „błyszczało” ze czterdzieści, przeróżnych magicznych modeli. Ukradkiem, spode łba zerkając na towarzysza chwilami śmiać mi się chciało, gdy zobaczyłem jak je przebierał, macał i wąchał. Gadał do siebie, że są najpiękniejszymi wabikami na świecie. A czas nieubłaganie mijał. Skręcając żyłkę, delektowałem się pracą nowej przynęty. Ku mojemu zaskoczeniu nagle poczułem bardzo silne branie.

Jest – ryknąłem. Kompan odłożył swą wędkę i błyskawicznie rzucił się do podnoszenia kotwicy. Sum ciągnął jak diabli. W jednej chwili, jak na zawołanie zaczęła się niezwykła jazda. Na miarę parowozu ze składem towarowym, powoli w tempie ślimaka, troszkę szybciej, wielka ryba kierowała się z biegiem rzeki. Pociągnęła nas ze dwieście metrów i tam zatrzymała. Przymurowała. A tu i teraz, nadwyrężonym sprzętem, nawet nie było mowy o ruszeniu z miejsca takiego byka. Zacząłem obawiać się, czy sum nie wlazł w jakieś zaczepy. Co robić, w myślach zadawałem pytanie. Po kilku minutach cierpliwego naginania wędki, wielki drapieżnik nagle osłabł. Teraz bez ceregieli dał podciągnąć się pod samą łódź. Odpłynął, ale znów go ciągnąłem. Chciałem go zmęczyć, by potem z łatwością podebrać.

Cała potyczka praktycznie rozgrywała się w obrębie kilku metrów od nas. W trakcie następnych zmagań ze zdziwieniem obserwowałem, jak resztkami sił sprytnie sum walił ogonem o żyłkę. Okręcał się nią, nawijał na siebie, a potem wił. Za wszelką cenę chciał zerwać coś, co go za mordę ciągnęło. Byłem opanowany, albowiem w kołowrotku właściwie ustawiony hamulec walki, harmonijnie współpracujący z resztą zestawu spokojnie tłumił ataki olbrzyma. W czasie holu również czułem jak kumpel świetnie manewrował łódką. Perfekcyjnie wstrzeliwał się w moje myśli, zresztą po kilku ostatnich wspólnych wyprawach wiedział, że w ekstremalnej chwili od niego oczekuję profesjonalizmu, zespolenia umysłów. W trakcie okropnej duchoty morderczy hol suma trwał niecałą godzinę zakończony przez pewny chwyt za szczękę okazałego wąsacza. Po gratulacjach i sesji zdjęciowej jednogłośnie postanowiliśmy uwolnić tę śliczną sztukę. Nam wystarczyła kolejna fotka.

To druga sztuka złowiona tego samego dnia.
To druga sztuka złowiona tego samego dnia.

Niestety, pogoda znacznie się pogorszyła i zdecydowaliśmy się na zakończenie wędkowania. Co mocy w silniku uciekaliśmy przed nawałnicą. Niestety, przeżyliśmy szkwał. Jako że, na otwartej przestrzeni nietrafieni rażącym piorunem można by rzec, że mieliśmy fart. A w przypadku spotkania z dużą rybą nie każdy spektakl kończy się różową puentą i w dużej części zapamiętuje się go, chociażby z powodu groteskowości. Wielokrotnie przyjeżdżałem do domu sfrustrowany, „o kiju”, przemoknięty do suchej nitki i przerażony gwałtownością żywiołu. Ale, gdy tylko odtajałem i uspokoiłem się wiedziałem, że przy najbliższej okazji znów z wielką pasją oddam się wędkowaniu.