Zgłodniałem. Z trudem przedarłem się przez gęste trzciny i na bagnistym brzegu wyspy pozostawiłem łódź. Na małej i trochę wilgotnej polanie rozpaliłem ognisko. Kolejno wypiekałem plastry wędzonego boczku. Pycha. Spękana i ociekająca tłuszczem gorąca kiełbaska zaspokoiła moje pragnienie pieczeni z rożna. Słońce przygrzewało. Było bezwietrznie, ciepło i przyjemnie. Na wszelki wypadek ugasiłem palenisko. Z plecaka wyjąłem słonecznik. Łuskając pestki, położyłem się na zwalonym konarze.
– Ech, jakie tu świeże powietrze – wszechobecny zapach żywicy przewracał mi w głowie. Zmrużyłem oczy. Czułem, że odlatuję. W tle cichego szumu lasu moją głowę wypełniały koncertowe śpiewy ptaków. Niesione leśnym echem trele, ćwierkania i terlikania jakoś wyjątkowo słyszałem idealnie. Jakbym siedział w samym centrum wielkiego kompleksu rozrywki muszli koncertowej. Działając na miarę wklęsłego zwierciadła w optyce, właśnie swym ogniskiem wzmacniała popisy leśnych ptaków. Nie sposób mi było pominąć choćby fragmentu wiersza Juliana Tuwima pt. „Ptasie radio”.
W tamtym czasie przypomniała mi się moja beztroska młodość, moja mama, gdy czytała mi najpiękniejsze wiersze i bajki dla dzieci. Moje retrospekcje powoli rozwiewały podejrzane szmery. Zaniepokojony z wolna uniosłem się i odwróciłem. Na końcu pniaka siedziała sikorka. Półtora metra ode mnie, na słoneczniku wylądował szaroniebieski, troszkę większy od sikorki ptaszek. To kowalik. W poszukiwaniu robaków, jako jedyny ptak bez problemu porusza się w dół i górę po pniu drzewa. Coś trzymał w dziobie. Zlustrował mnie i chwacko świsnął pestkę słonecznika. To samo zrobiła sikorka.
– Taa, tylko oczy przymrużyłem, a już mnie obrabiają. Tak, jak zręczni kieszonkowcy w komunikacji miejskiej – zdziwiłem się. Byłem znużony i tak naprawdę nie wiem, co tu się działo. Wpatrywałem się w godne uwagi postępy ptaków. A co to? Na słoneczniku, leżały jakieś sfatygowane owłosione lichy. Zdaje się na drodze barterowej sikorka i kowalik wymieniali ze mną pestki na robaki! Z podziwem patrzyłem na niezwykle uczciwych i bezpośrednich handlowców.
Żegnając wyspę, delikwentom pozostawiłem słonecznik. Tym razem spinning uzbroiłem w wobler przypominający małego szczupaka. Ten smukły wabik, o bardzo drobnej i mocnej pracy traktowałem jak asa z rękawa. Zresztą z bardzo dobrym efektem, najczęściej stosowałem go w porach sjesty i jesiennego bezrybia. Rozejrzałem się i daleko machnąłem nim w przeciwną stronę, pod zielska porastające oświetlony wiosennym słońcem podwodny półwysep. Gdy usłyszałem już plusk przynęty, naprężyłem zestaw. Skupiłem się nad właściwą techniką prowadzenia egzotycznego wabika. Niemalże od razu gruchnął pierwszy drapieżnik. Są! Warknąłem. Tu, w tym miejscu również zaczęły się salwy bezwzględnych drapieżców. Szczupaki, może nie były potężne, takie kilo do dwóch, ale dawały mi przednią sportową zabawę. Tylko z tego jednego miejsca wyjąłem jedenaście zębaczy na jeden i ten sam wobler. Niekiedy robiłem im zdjęcia i wolno puszczałem do wody. A potem z zacięciem znów je łowiłem. Pamiętam też, gdy jednego dnia, właśnie w tym miejscu do południa złowiłem ponad czterdzieści przyzwoitych sztuk. Nie były to gigantyczne potwory lecz na ten okres i w tym miejscu była to przednia sportowa zabawa (zobacz) Dla porównania czasem wrzucałem dotychczas skuteczną wahadłówkę. Eee. O tej porze i w tym miejscu tych kilka nowo zrobionych modeli było nie do przebicia. Strzał w dziesiątkę. Oczywiście, kilka woblerów było rozszarpanych. To nie był okres obfitujący w dobre jakiekolwiek matriały rynkowe (tuż przed stanem wojennym). Gdy znajomy z Kanady przysłał mi właściwy lakier wodoodporny, wówczas począłem woblery nie do zdarcia.
Atomowe brania 3-4 kilogramowych szczupaków były odczuwalne tylko w dużych zatokach i z dala od lądu. video - nieco większy szczupak oszukał się na wobler "płotkę" Natomiast poczucie efektownych ataków i hol tych większych zębaczy miałem w okolicach półwyspów daleko zapuszczających się w toń otwartej wody. I nie cały czas łowiłem je na tę samą przynętę. Nigdy w głębinie jeziora Nawiady szczupaka nie złowiłem. Za to miałem wrażenie, że pod skupiskami liściastego zielska, tymi o długich łodygach, drapieżniki ustawione jakby w kolejce czekały, aż pod sam pysk podam im specjalne danie. Ze względu na specyficzną pracę w następne moje pomysłowe modele szczupaki też biły bez pudła.
Z natury podstępne szczupaki są krótkowidzami. Mimo to, z odległości jednego metra mają nadzwyczajny wzrok i doskonały refleks. To ich atut. Swym wyglądem potrafią się wtopić w otoczenie i udawać na przykład patyk. Te drapieżniki w większości atakują niespodziewanie szybko. Są kanibalami i zdolni do połykania niewiele mniejszych ofiar od siebie. W aparacie gębowym ostrych jak brzytwa, około siedmiuset pięćdziesiąt zębów, skierowanych w stronę przełyku, pozwala szczupakom niemalże perfekcyjnie zdobywać ofiary. Z trwogą patrzyłem w ogromną paszczę i przepastny przełyk. Rozmyślałem o przepadających tam jednostkach życia. Zdrowe, silne o atletycznej budowie złowione na spinning zębacze, zdecydowanie różniły się wigorem od swych pobratymców pochodzenia rzecznego. Po spektakularnym apogeum brań bezgłośnie podpływałem w miejsce gwałtownych akcji. W słonecznej przejrzystej wodzie chciałem podejrzeć, zobaczyć jak czatują, atakują swoje ofiary. Wszystko na nic. Moją obecnością spłoszony łowca, wzorem kameleona, wtopiony w pejzaż niekończących się bajecznych ogrodów, skutecznie krył się i był nie do zobaczenia. video - fragment "ogrodu" Kojarzonej z pociskiem o smukłej budowie szczupak na pokrytym łuską ciele, przemawiały żółto złotozielone cętki. Tonująca maska poprzecznych pręg do złudzenia przypominała roślinność wodną. Znudzony wnikliwym wypatrywaniem krwiożerczych bestii około południa przeniosłem się za kolejny, odległy róg wyspy.
Z drugiej strony, w promieniach słonecznych odbite od powierzchni lazurowe niebo, niezwykle kontrastowało z urodą otaczającej tę wodę soczystej zieleni. Miejscami przeplatanej kwiatami żółtego i granatowego irysa. Z tej strony, brzeg zatoki jeziora porastał wysoki las. W znacznym stopniu w powietrzu unosił się przyjemny zapach żywicy oraz leśnego igliwia. Wciąż było ciepło i bezwietrznie. Temperatura w słońcu przewyższała trzydzieści stopni. A głębokość wody tu nie przekraczała pięć metrów. Między trzcinami po lewej stronie dostrzegłem grupkę perkozów. Nie chciałem ich płoszyć. Odwróciłem się w przeciwną stronę. Wystające nad wodę fragmenty zielsk dawały nadzieję na atak wyrafinowanego drapieżcy. Było dobrze, więc łódź cicho zakotwiczyłem. Tu śmiało mogłem pozwolić sobie na spinningowanie tą samą przynętą, która przez cały czas praktycznie zdawała egzamin. Zresztą nie wymienia się zawodników, kiedy dobrze grają.
Niebawem coś mocno szarpnęło wędką. Natężony zestaw nie pozwalał mi na swobodne zwijanie żyłki. Powstał chwilowy impas. W moją stronę drapieżnik nie dał się w ogóle podciągnąć. Oj, zdaje się, zwietrzyłem większą sztukę! Na wszelki wypadek skoczyłem do cumy. Dokładnie nie mogłem ocenić wielkości ryby, jednakże podczas tej operacji musiałem stale utrzymać kontakt. Oczywiście kontakt poprzez, chociażby lekko napiętą żyłkę. Inaczej drapieżca miał duże szanse na uwolnienie się z zaczepu kotwiczki. Należy podkreślić tu, iż szczupak często potrafi się pozbyć zakleszczonego w swoim przełyku uzbrojonego w kolce okonia. Ściskając kij w garści, czułem, jak z emocji znów tłukło mi serce. Po dokręceniu hamulca, powoli, trochę z oporem zwierzę ruszyło w moim kierunku. Nawet nie wiem, jak to się stało, kiedy tuż przy łodzi, pierwszy raz wynurzył się opasły szczupak. Obrócił się, gwałtownie machnął ogonem. Jakby po pysku chciał mnie wychlastać. Jedynie pogroził i przepadł w czeluści. Napiąłem kij, próbując powstrzymać uciekające zwierzę. Wszystko na nic, albowiem szczupak był zdecydowanie silniejszy. Chwilami eksplodował złością, chyba dlatego, że próbowałem go powstrzymać. Czułem jak dynamicznie, raz w lewo, potem w prawo targał łbem. Zwróciłem uwagę na ekstremalnie wygiętą wędkę. Musiałem odpuszczać, zwalniać hamulec. Obawiałem się też, czy nie przesadzę stawianiem przeciwnikowi zbytniego oporu. Gdy rozszalały szczupak nieco odpuszczał, właśnie wtedy podkręcałem hamulec. Napinałem zestaw i uparcie ciągnąłem go w swoim kierunku. Gdy drapieżnika ściągałem do łodzi, w pobliżu jej stanowczo stawiał się bokiem. Potem uciekał i uparcie powtarzał swój exodus. Mimo wszystko znów odpuszczałem i z lekkim oporem oddawałem mu kilka metrów żyłki. W kołowrotku skokowo dokręcając mechanizm hamulca, nielicho napiąłem wędkę. Mozolnie ciągnąłem do siebie. Gdy dalej przeciwnik demonstrował swą siłę, znów odpuszczałem. W ten sposób odpowiednio manewrując zestawem, pokornie i bez pośpiechu ujarzmiałem go. Wówczas władałem lekkim zestawem, więc nie bardzo mogłem pozwolić sobie na jakieś szaleństwa. Jak dla mnie to było dużo. W trakcie akrobatycznego holu tej ryby czułem realny ciężar. Zastanawiałem się, czy na pewno tą wędką sobie poradzę. Również obawa dotyczyła słabo zapiętej kotwiczki o górną, kruchą szczękę. Po niepełnym kwadransie zręcznie doholowałem zmęczonego zwierzaka. Przed jego mordą ustawiłem obszerny podbierak. Na widok siatki jeszcze próbował wystrzelić świecę. Napiąłem kij, by nie dopuścić do tego. Zakotłowało się. Błyskawicznie przeszło mi przez myśl pytanie, odpiął się czy nie? Spieniona woda tylko syczała. Znów poczułem przyjemny ciężar. „Moje akcje rosły”. Jeszcze raz ustawiłem podbierak i tym razem jednym sprawnym ruchem umieściłem w nim rybę. Mam go! Szybko odkładając wędkę, z dwóch stron chwyciłem obręcz podbieraka. Pełen szczęścia wrzuciłem zdobycz do łodzi. Zniewolony szczupak zaczął się miotać i zdaje się całkowicie, jeszcze nie opadł z sił.
Radość i moje wrzaski przykuły uwagę jakiegoś moczykija. Nieopodal łowiący z pobliskiej kładki starszy wędkarz gratulując mi, zrobił pamiątkową fotkę. Poczułem dobrą passę. I nie czekając na wieniec laurowy, natychmiast wskoczyłem do łódki. Rozpalony emocjami, jak na skrzydłach już chciałem lecieć po następnego zębacza. Ale przedtem jakaś siła nakazywała mi wypuścić nieszczęsne zwierzę. Przyglądałem się, jak pokonany przeciwnik leżał na pomoście i łapczywie trwonił powietrze. Zaraz się udusi, cicho wyszeptałem. Być może w chwili przypływu miłości do zwierząt, bez namysłu chciałem go teraz uwolnić.
– Co pan robi!? Jest pan pewien? Przecież ten szczupak sieje grozę wśród mieszkańców tej wody. Poza tym byłaby smaczna kolacja – starszy pan zwrócił mi uwagę. Potem pytał o przynętę. Ach, jakie piękne woblery, gdzie, o rany, łaaa, jaka ekstra wędka. I u kogo można kupić taką łódkę itd. Gość z każdej strony obrzucał mnie epitetami pochwał, a potem znów natrętnie pytał. Bez zbędnego tłumaczenia podziękowałem za fotkę. Ostrożnie wskoczyłem z rybą do łódki i tuż przy pomoście wyłożyłem za burtę. Szczupak nie od razu odpłynął. Był oszołomiony i wyczerpany. Żeby go trochę ocucić, dotlenić to w pierwszej kolejności mocno chwyciłem za część ogonową. Poruszałem wzdłuż cętkowanym cielskiem. Przez uchyloną mordę i skrzela swobodny przepływ wody przywracał mu siły. Z czasem gwałtownie poruszył się, naprężył i chciał wyrwać swój ogon z żelaznego uścisku. Szczupak z umiarem nabierał wigoru. Gdy uświadomiłem sobie, że był już gotów, poluzowałem dłoń. Wolno puściłem go niczym wykonany z pietyzmem model zabytkowego okrętu. Z wyraźnym przejęciem przyglądaliśmy się, jak złote cętki wielkiego szczupaka wpierw matowiały, a potem znikły w ciemno-zielonej czeluści.
– Nie szkoda panu tego potwora, przecież ja teraz nic tu nie złowię – w moją stronę wędkarz rzucił pretensje.
– Wręcz przeciwnie, właśnie teraz ma pan dodatkową szansę – skontrowałem. Z wybałuszonymi oczyma chłopina wpatrywał się we mnie.
– Widzi pan, ja mam nieco inne wizje. Dotychczas przyroda radziła sobie z jeszcze większymi złoczyńcami - uśmiechnąłem się. Zresztą nie raz miałem tu spotkania z naprawdę sporymi szczupakami. W dodatku ostatnio mam nosa. A jeśli pan go nie złowi, to proszę poczekać. Zaraz podpłynę do pana z kolejnym takim, jak nie większym okazem – zakpiłem, jakbym na co dzień tu łowił takie sztuki. Odwiązałem cumę i odepchnąłem łódź od pomostu.
– Hyk, hyk – słyszałem. Facet dostał upierdliwej czkawki. Potem coś mrucząc pod nosem, wzruszył ramionami. Odwrócił się na pięcie i przezornie ruszył w kierunku swojej wędki. Miałem mieszane uczucia. Trochę szkoda mi było, przecież w stanicy tym niecodziennym okazem narobiłbym sensacji. Tylko, po co? Ażeby tu inni zjawili się i dno przeorali? Lotem błyskawicy dowiedzieliby się rybacy! Już nie wyobrażałem sobie, co by zrobili w tym miejscu, ażeby złapać tego szczupaka... Ugryzłem się w język. Ja dla odmiany dysponowałem już fajną i w dodatku nie jedną pamiątką z udanej wyprawy. Swoją drogą byłem ciekaw, jak wyszliśmy na zdjęciu. Szczupak, no i śliczny ja.
Najnowsze komentarze