Weekendowe Eldorado. Część 2 – WOBLERY RĘCZNIE ROBIONE – HAND MADE WĄCHAŁA ZBYSZEK

Warszawa

+48 660 973 231 (WhatsApp/Facebook) z.wachala@woblery.eu

Weekendowe Eldorado. Część 2

5,5 kg (skrobalnia)
Bezmała 5,5 kg szczupak.

SkrobalniaW przystani na stole do skrobania ryb oprawiłem swą zdobycz. Nie filetowałem jej, tylko pociąłem na osiem prawie półkilowych porcji i z uśmiechem na ustach pomaszerowałem do schroniska. Pod bieżącą wodą jeszcze raz spłukałem dzwonka. Przygotowałem olej, sól, mąkę, no i patelnię. A reszta przypraw? Ech. Można się spierać, mnie te wystarczały. Z obu stron cienko soliłem racje. Potem dobrze wytytłałem w mące i kolejno wrzucałem na rozgrzany olej. Dzwonka zaczęły skwierczeć i rumienić się. Głodny, przełykając ślinę, przewracałem je na każdą możliwą stronę, by uzyskać chrupką, miejscami złotą skorupkę. Ociekające olejem białe, delikatne mięso, pajda mazurskiego chleba, unoszący się zapach świeżo usmażonej ryby, irytował mnie. Dłużej już nie mogłem się katować. Wreszcie musiałem zjeść! Przecież byłem po całym dniu, wbrew pozorom wyczerpującego wędkowania. Z subtelnego, kruchego, pachnącego dania stopniowo usuwałem szkielet. Oczywiście, wpierw jadłem ostrożnie, albowiem na skutek zbłąkanej ości w oczach miałem okropną śmierć. Przemykający na szklanym ekranie film osławiony „Park Jurajski”, rozpraszał mnie. Ślepiąc w ekran, już łapczywie pożerałem pyszne kęsy, prawie tak, jak swojego pokonanego rywala wielki jaszczur Tyranozaur Rex. Pod wpływem scen filmowych nie wiedziałem, z której strony palce lizać. Po prostu niebo w gębie.

Uraczony dwoma kawałkami smażonego szczupaka byłem już syty. Po pół godziny maślanymi oczami wpatrywałem się w stertę jeszcze cieplutkiej, świeżo usmażonej ryby. Byłem zmęczony. Zrobiło się ciepło, aż poczułem wypieki na twarzy. Zaczęła ogarniać mnie tępota umysłowa i chciało mi się już spać. Wyłączyłem telewizor. W fotelu zmrużyłem oczy. I co z tym zrobić? Siwo i duszno jest tu jak w parowozowni. Zanim cokolwiek uczynię, może wywietrzę pokój – burknąłem pod nosem. Roztworzyłem okno na oścież. Pod wpływem zimnego powietrza dostałem olśnienia. To przecież takie proste, szczupak w occie, to również frykas! Ożywiony poderwałem się z krzesła. Do litrowego słoika wrzuciłem trzy ziarnka pieprzu, gałkę ziela angielskiego, ćwiartkę lekko opalonej nad płomieniem cebuli, liść laurowy i wsypałem pół szklanki cukru. Luźno ułożyłem dwa dzwonka i posłużyłem się zalewą octową. Od razu do ust wciska się pytanie; A skąd nagle wzięły się przyprawy, słoiki i inne czynniki potrzebne do marynowania? Nie od dziś łowiłem ryby. Głowę nosiłem na swoim karku, a nie w podbieraku. Zdecydowana część rasowych wędkarzy, z dziada pradziada, smakosze ryb, dobrze wiedzą, po co tu przyjeżdżają. By na „zimę” zrobić weki!

Było już naprawdę późno, gdy posprzątałem, wlazłem pod natrysk i położyłem się spać. Wskakując w lodowato-wilgotną pościel zdałem sobie sprawę, że to chyba jedyna niemiła chwila, którą jeszcze fundował ten klimat. Nie mogłem zasnąć i następną godzinę tarzałem się w łóżku. Minęła północ, gdy zrozumiałem, że zbyt mocno przesiąkłem smrodem spalonego oleju. Wstałem, chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Na zewnątrz ciemnica jak diabli. Z powrotem wskoczyłem do łóżka. Przez otwarte drzwi, bez mała z chłodem wlewały się gwiazdy do mojej sypialni. Zaciekawiony widokiem ponownie wstałem i wyszedłem za próg. Z trudem namacałem ścieżkę do ławki. Ależ tu wygwieżdżone niebo. Gapiąc się w górę, wzdychałem. Powoli, głęboko wchłaniałem ostre powietrze. Wśród rozsypanych po czarno-granatowym niebie błękitem iskrzących gwiazd od razu ujrzałem charakterystyczną drogę mleczną. Była dobitnie czysta, przejrzysta. Na północnym pułapie sklepienia, gołym okiem dostrzegłem konstelację Wielkiej Niedźwiedzicy, a tam dalej widniała Kasjopea. Zachwycony siłą wyrazu przestrzeni gwiazdowej z zapartym tchem obserwowałem, co raz to inne obiekty. Gdzieś tam po lewej błysnął meteor. Tam dalej inny przeciął północne niebo. O rany, jest przecież lornetka! Poprzez Carla Zeissa szkła, jeszcze enerdowskiej lornetki doskonale widziałem poruszające się malutkie punkty. Dzień i noc z zawrotną prędkością cyklicznie przelatują nad naszymi głowami wszelkie sputniki. Dopadło mnie subiektywne odczucie, że tam cały firmament huczy i żyje. W upalnym lipcu, leżąc na łące, długo mógłbym spoglądać w niebo i marzyć. Jednak teraz był czerwiec i naprawdę było już chłodno.

W progu sypialni jeszcze nasłuchiwałem. W niewielkich odstępach czasu otaczającą pustkę, przenikliwą ciszę zakłócało odległe ujadanie psa. Cicho domknąłem drzwi. Zziębnięty głowę złożyłem na nieprzyjemnie wilgotnej poduszce. Nie tak od razu popadłem w niebyt. Przeciwnie, myślami kolejno cofałem się w tkliwe łowiska. Jak w transie, przed oczami miałem w pałąk wygięty kij spinningowy, widoki złowionych kompletów szczupaków. Po nocnym niebie, wśród gwiazd, szybował klucz znacznych ptaków. Zaraz, to nie gęsi ani bociany, lecz jakieś paskudne pterodaktyle! Najpierw krążyły, a potem zbliżały się do stanicy. W następnej części, mojego snu pojawiłem się w końcu okresu kredy i na wędkę łowiłem gigantyczne ryby. Jak dzikie mustangi na oklep ujeżdżałem morskie jaszczury, które przekraczały 20 metrów!