Wstęp
Gdy miałem tak ze dwadzieścia parę lat, niewątpliwie byłem zapalonym wędkarzem. Rozwijając manualne zdolności na własne potrzeby, robiłem popularne wówczas blachy, a później wirówki niezbędne do połowu drapieżników, które w gruncie rzeczy najbardziej mnie interesowały. Apogeum mojego hobby osiągnąłem kilka lat później, gdy zacząłem robić zupełnie inne przynęty. Cierpliwie strugałem je z lipowego drzewa, oklejałem różnymi foliami, malowałem abstrakcyjne wzory i to wszystko lakierowałem. Wykonane z pietyzmem, egzotyczne przynęty okazały się strzałem w dziesiątkę. Ba, nawet w setkę! W krótkim czasie, jako rasowy wędkarz, zacząłem łowić nieprzeciętne drapieżniki. I w trakcie niezwykłych doświadczeń opanowałem metodę połowu ryb na spinning, właśnie tych największych, o których marzy chyba każdy wędkarz. To w tym czasie chciałem się podzielić, pokazać znajomym, światu ile ryb złowiłem i jakie, właśnie na jedną wędkę i tylko na swoje woblery, podane we właściwy sposób w odpowiednim miejscu i czasie. Ale nie wiedziałem jak. Nawet wymyśliłem swoje piękne logo.
Niekiedy złowionym rybom pstrykałem fotki. I przyznam, że często brakowało mi klisz fotograficznych oraz sił do właściwej ekspozycji moich trofeów. Poznałem ich wędrówki, odkryłem lęgowe zwyczaje oraz wiem, kiedy są agresywne, a kiedy dają się „pogłaskać”. Przejrzałem je od anatomicznej budowy ciała po skrzętne badanie treści żołądkowej. Wtenczas robiłem to po to, by dziś przedstawić Wam obraz tamtego świata. Aby wędkarskie marzenia o dużych rybach, nie na obczyźnie, lecz właśnie w Polsce, jak najczęściej się spełniały. Spróbujcie mojej skutecznej metody, a zobaczycie, jak to jest, gdy przez kilka godzin wędka trzeszczy pod naporem wielkiej ryby, a serce w afekcie skacze do gardła. Tymczasem, chciałbym to opowiedzieć bez emocji, ale tak się nie da, więc przeczytajcie, choć tę namiastkę, jedną z wielu setek moich spotkań z dużymi rybami z Narwi.
Motto:
W oczach wędkarzy holowane ryby wydają się bardzo duże. Jednak już na patelni są jakieś, takie malutkie.
W lipcu 1996 roku sam kolejny raz wybrałem się na ryby. Załadowałem wędkarski sprzęt do samochodu i z Warszawy na północ ruszyłem po kolejną przygodę. Po dotarciu na godzinę ósmą do malutkiej miejscowości nad Narwią przeładowałem wędkarskie klamoty do siedmiometrowej łodzi oraz doczepiłem do niej silnik. Wtenczas pogoda była przepiękna, wręcz wymarzona jak na moje wędkarskie zachcianki. Bezchmurne niebo rozpościerało się jakoby błękitny lazur bezkresnego oceanu, a zefirek i wysoka temperatura wpompowały w moją głowę marzenia o wielkiej rybie. Łodzią płynnie tnąc taflę wody, rozmarzonym wzrokiem wodziłem po lustrzanej powierzchni za spławiającą się drobnicą. Ze trzysta metrów przed docelowym miejscem zakotwiczenia łodzi, na powierzchni wody moją uwagę przykuły małe kręgi. Spławiające się tak drobne ryby podpowiadały mi, że gdzieś w pobliżu może czatować drapieżnik. Wyłączyłem silnik.
Płynąc z impetem, powoli opuszczałem kotwicę. Trzystukilogramowa łódź wyhamowując, zdecydowanie napięła nielichą cumę. Sięgnąłem po spinner. Zestaw uzbrojony był w mój najlepszy wobler. Przynętę posłałem w czeluść. Przekręciłem tak może z jeden raz korbą kołowrotka, gdy natychmiast miałem silne branie. Zaskoczony nie myślałem, że ot tak z „marszu” może to być atak ryby, który od razu przyprawił mnie o szybsze bicie serca. W chwili szarpania się z wędką zrozumiałem, że to nie przelewki. Praktycznie z powierzchni moją przynętę zaatakował, zdaje się duży drapieżnik. Kontakt z rybą był bardzo mocny i wyraźny, więc rzuciłem się do wyjęcia kotwicy. Ciężka jak diabli łódź z prądem rzeki ruszyła za tajemniczo silną rybą. Z efektownie napiętym sprzętem holowany byłem tak kilkadziesiąt metrów, po czym na wędce poczułem luz. Ryba się zatrzymała i przycupnęła gdzieś tam na dnie. W chwili, gdy moja łódź znalazła się nad domniemanym sumem, zblokowałem kołowrotek. Ceremonialnie wyginając kij, od podłoża zacząłem odrywać przyssaną rybę. Nie będę obwijał w bawełnę, ale tak naprawdę nic szczególnego się nie działo. Właściwie to przez następny kwadrans za nic nie mogłem wyłuskać jej z jakiejś dziury, zanim wydało mi się, że ona już była wyczerpana. Klasycznym symptomem osłabienia tej sztuki były ukazujące się bąble powietrza, biorące się z jej pęcherza półotwartego, który to niezbędny jest do utrzymania właściwej wyporności i tym samym równowagi. W związku z tym na przykład sum unikając bezpośredniej konfrontacji z człowiekiem, właśnie na tę chwilę wypuszcza z siebie to „zbędne” powietrze. W efekcie staje się ciężki jak kamień. To właśnie wtedy rozpoczyna się nowy etap tępej walki, praktycznie tuż przy samym dnie.
W krótkim czasie jednak złamałem stanowczy opór zwierzęcia i wymęczonego podciągnąłem tuż pod powierzchnię. Lekko opuściłem kij i nagle coś nieoczekiwanego zaczęło się dziać. Poluzowana i skręcona żyłka natychmiast oplotła szczytówkę wędki. To jakieś kpiny, wrzasnąłem zdenerwowany. W jednej sekundzie „strzelił mi prąd po gnatach”. Przypomniałem sobie, gdy kilka lat wstecz straciłem dużą rybę właśnie w podobnie głupi sposób. Wtedy to wielka ryba z piekielną siłą odpłynęła w dal, niszcząc mi zestaw. W obecnym przypadku to może ja będę miał fart? Wyczerpana ryba ostatkiem sił zanurkowała pod samą łódź, chroniąc się w jej cieniu. Swą piekielną siłą wciągnęła mi zestaw pod wodę. Sytuacja zrobiła się niebezpieczna, bo już ramiona miałem pod wodą i nadal kurczowo trzymałem wędkę. Nie chciałem jej oddać. Liczyłem na to, że w ostateczności pęknie mi żyłka. Na moje szczęście tu nie było głęboko, nie więcej niż cztery metry. Gdy ryba stała tak nieruchomo w zasadzie nic się nie działo. Chwilowy impas pozwolił mi na głębszy oddech i racjonalne myślenie. Przyparty do muru, spod wody zacząłem spokojnie wyciągać wędkę. Wpierw ujrzałem jej rękojeść. Potem wyłonił się kołowrotek, a następnie pierwsza przelotka, druga i pozostałe. Szczytowy fragment wędziska splątany był węzłem gordyjskim. Trzymając tak kij z rękoma w górze, spoglądając w wodę, pół metra pod lustrem, pierwszy raz ujrzałem ogromnego suma.
– Niech mnie kule biją, ale byk! Na widok jego, aż dech mi zaparło. Z sercem na ramieniu lewą ręką odplątałem supeł i błyskawicznie puściłem luźną żyłkę, do której był przyczepiony, niczym francuski piesek nadzwyczaj spokojny sum. Złapałem oddech i się zaśmiałem. To chyba ja dziś mam szczęście. Niedoszła zdobycz, jak zaczarowana stanęła w szranki. Rozzłoszczona ryba niespodziewanie przeszła do kontrataku, chcąc mi wypłacić, solidny raz swym zwinnym ogonem. Zapewne wywalając mnie z łódki. Przeczuwając co się tu święci, cofnąłem się, nie dając przebiegłej rybie satysfakcji. Godna uwagi rywalka podpłynęła jeszcze raz i w widowiskowy sposób wykonała salto swoim przeszło trzydziestokilogramowym cielskiem! Szczodrze ochlapała mnie i szaleńczo rzuciła się do ucieczki. Jeszcze wyciągnęła mi kilka metrów żyłki, zanim zrozumiałem, że to był rozpaczliwy strzał w głąb czeluści. Właściwie teraz, bez certolenia się podholowałem osłabioną rybę. Dostrzegłem wobler mocno tkwiący w zajadzie. To chyba czas pomyślałem i przygotowałem się do lądowania okazałej sztuki. Jeszcze raz napiąłem mocno wędkę, kierując obszerną mordę pod samą burtę. Pewnie zaparty w pozycji klęczącej przerzuciłem spinner z prawej do lewej ręki. Prawą dłoń zdecydowanie wsadziłem do paszczy. W żelaznym uścisku cisnąłem suma za dolną szczękę. Niemalże natychmiast odrzuciłem kij i błyskawicznie wsadziłem drugą dłoń pod skrzela. Oburącz ciężką jak diabli okazałą zdobycz wciągałem do łodzi. Wtedy to poczułem, jak na tę ostateczną operację po prostu zabrakło mi sił. Wywlokłem łeb i co dalej?
W ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że chyba nie dam rady! Coś mi się tam zaparło i nie pozwalało na wciągnięcie ryby na pokład. Byłem mocno przejęty i rozpaczliwie rozglądałem się, by ktoś mi pomógł. Wtedy to dostrzegłem kilka przypadkowych motorówek z kilkorgiem ludzi, ” z rozdziawionymi gębami” wpatrujących się w tę skrajną sytuację. Przyznam się, że przez ten czas nadal miałem chwile zwątpienia. Po błyskawicznej wymianie wzroku z gapiami zrozumiałem, że nikt mi nie pomoże. I jeśli natychmiast sam czegoś nie wymyślę, to moje starania szlag trafi. W myślach prosiłem Boga, by pozwolił mi na bezpieczne wyholowanie tego suma. Ponownie złapałem głęboki oddech. Chyba ostatkiem sił wciągnąłem kolosa do łodzi. Dopiero wtedy puściłem kurczowo trzymaną szczękę i ciężko dysząc z emocji, klapnąłem na drewniany podest. W tejże chwili usłyszałem oklaski od ciekawskich obserwatorów. No tak, klaskać to każdy potrafi. Ale pomóc przy lądowaniu takiej ryby nikt nie chciał. W szyderczym uśmiechu szczerzyłem zęby.
Chwilę potem, co ciekawsi bez umiaru tłoczyli się na mojej łodzi. W zamyśleniu usiadłem na burcie i przyglądałem się pstrykającym fotki z moją okazałą sztuką. W przypływie miłości do zwierząt nie rajcowało mnie robienie zdjęć, lecz rozzuchwalonego suma abordaż zaskoczył mnie. Jego wyskok i niemalże perfekcyjnie wykonany obrót, jak Axel, którego nie powstydziłby się wprawiony łyżwiarz.
Wkrótce odpaliłem silnik. Skierowałem łódź w miejsce, gdzie nastąpił atak. W duchu miałem cichą nadzieję, że tryskające szczęście dziś mnie nie opuści. Na miejscu bezgłośnie opuściłem kotwicę. Jednocześnie wpadłem w samo zachwyt, przyglądając się złowionej zdobyczy. Ryba była tak okropnie zmordowana, że w jednej chwili szkoda mi się jej zrobiło. Leżąc na dnie łodzi, widziałem, jak z braku tlenu cierpiała. Niewątpliwie się dusiła. Ruszyło mnie sumienie i od razu jakoś chciałem jej pomóc. Z drugiej strony po prostu nie chciałem jej stracić, no bo niby dlaczego? Biłem się z myślami. Przyszło mi do głowy, by na chwilę obecną przewlec dodatkową linę przez skrzela i pysk. Następnie zaczynając od ogona, stopniowo wywalałem tęgą rybę za burtę. Drugi koniec liny przywiązałem do knagi. Przyglądając się tak dziwnemu tworowi natury, zaczęło mi zależeć, by ten okaz mógł przeczekać ciężkie chwile w swoim środowisku, niż miałbym go ot tak, po prostu zabić. Po wykonaniu zadania umyłem ręce i rozanielony wziąłem się do dalszego wędkowania.
Najnowsze komentarze