Warszawa

+48 660 973 231 (WhatsApp/Facebook) z.wachala@woblery.eu

Część 3

Właściwie teraz byłem zmuszony do następnych eksperymentów. W pudle z wabikami od nowa zacząłem grzebać, przebierać, macać i wąchać. Wreszcie wybrałem ciemnozielonego, również tonącego woblera. On miał zupełnie inny ster głębokości. Czas szybko upłynął i nawet nie zauważyłem, że już była szesnasta. Rozlokowałem się blisko rufy. Kij mocno chwyciłem w garść. Przynętę cisnąłem tam, gdzie było widowiskowe branie. Gdy wobler uderzył o lustro wody, usłyszałem takie dziwne pacnięcie. Próbowałem napiąć zestaw. Zdziwiłem się, bo w zasadzie nic nie poczułem. Żadnej pracy przynęty, oporu, po prostu nic.

Co za licho, znów coś się pieprzy?! – podrywając z miejsca swój tyłek, zawarczałem niczym zdezelowany rozrusznik. Nie rozumiałem, co tam się stało? Chyba po wszystkich ostatnich przejściach w głowie, utworzył mi się krótki zapalnik. W ułamku sekundy myślałem, że tak po prostu ze złości wybuchnę. Coś od środka zaczęło rozsadzać mnie i przy okazji do 150 km/h rozpędzać złowrogie myśli. Czyżby znów pękła żyłka? Wkoło rzucałem siarczyste gromy. Kilkanaście metrów żyłki zwinąłem w dość szybkim tempie. Tuż koło łodzi wyczułem znaczący opór. Z napiętym kijem stałem jak wryty. Na wysokości łodzi, wielki jak smok, powoli mijał mą krypę, słusznej wielkości sum. Jak gdyby nic się nie działo, w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Kierował się pod prąd rzeki. Poruszał się na miarę podwodnego okrętu marynarki wojennej, co najmniej klasy Kilo*. W międzyczasie czułem, jak bez opamiętania znów moje serce waliło, jak młotem. Rozpalony emocjami chciałem szybko coś zrobić, ale co? Miałem pustkę w głowie. Pierwsze co do głowy mi przyszło to, że był za wielki, by w podbierak go zapakować. Zresztą już był za daleko. Odruchowo napiąłem kij, jakbym go chciał natychmiast powstrzymać i ustawić w szeregu z innymi. Wtedy to długa łajba powoli zaczęła się odwracać.

Ojej! Szybko do cumy, natychmiast uwolnić łódź – podniosłem alarm. Błyskawicznie wskoczyłem na dziób. Kij do burty cisnąłem nogą. Zanim sięgnąłem po cumę w kołowrotku, poluzowałem hamulec. W samej istocie rzeczy tym odciążyłem przesadnie napięty zestaw. Mimo to ta ryba cały czas jednostajnie wyciągała z mojej szpuli cenne metry żyłki. Po uporaniu się z kotwicą teraz już mocniej dokręciłem hamulec, aż kij znów się napiął. Nie było to takie proste, aby nadać bieg ciężkiej łodzi. Po chwili jednak ta krypa z mozołem zaczęła płynąć za silną rybą. Nie była to prędkość Formuły 1, lecz na gładkiej powierzchni wody tworzyła się mała, filigranowa fala. Jak pociągowy koń Ardeński, ten sum miał w sobie wyjątkową parę. Oczarowany widokiem z uwagą obserwowałem sunący pod wodą darmowy napęd. Właściwie nic szczególnego tu się nie działo i bez zbędnego napięcia podziwiałem wojaże. Z biegiem czasu do tego widoku się przyzwyczaiłem. Czas mijał, a ja od przewlekle napiętych mięśni poczułem się już trochę zmęczony. Dzień był upalny i duszno mi było. Nie miałem przecież dwudziestu kilku lat, aby zażarcie tak z rybami się szarpać. Z uprzednich moich doświadczeń wynikało, że nie ma co ciągnąć na siłę, bo niby po co, przecież to i tak nic nie da. Wagę sytuacji zdążyłem już poznać. Gdy będę niepokorny to na pewno, jakiś element w zestawie trzaśnie lub po prostu wylecę z łodzi. Poza tym nie sztuką się chwalić, jaki to potwór złamał mi wędkę, lecz kunszt polega na wyłożeniu go do fotografii.

Ryba nadal bez zbędnej zwłoki holowała mą łódź. Po przebytym tak około półkilometrowym odcinku pod prąd rzeki ryba zwolniła i nagle się zatrzymała. Nie ruszała się, więc od razu podjąłem walkę. Tym razem to ja oporną rybę próbowałem ciągnąć do siebie. Wpierw bardzo mocno napiętym kijem, jak diabli ciężką łódź z wolna podciągnąłem nad przeciwniczkę. Ona z miejsca ruszyła w cień łodzi, czuła się tam bezpieczna. Chwilami nie mogłem udźwignąć jej i wciąż z wygiętym kijem stałem tak coraz bardziej zniecierpliwiony. Ile tak będę się gimnastykował, w myślach zadawałem pytanie. Nieustannie napinając kij po kilku minutach mocowania się, poczułem uderzenie o żyłkę. Wyglądało na to, że to był atak. Protest i próba zerwania żyłki. Tym zachowaniem ta ryba dawała mi do zrozumienia: „To moje królestwo! Wynocha stąd!”. Z wygiętą wędką stałem tak dłuższy czas i zastanawiałem się, co tak naprawdę mam zrobić. Przede wszystkim nie mogłem dopuścić, aby ta ryba beztrosko sobie odpoczywała. Inaczej tak będę z nią pływał, aż do północy, a potem co dalej? Zbliżała się osiemnasta i przede mną było jeszcze kawał dnia. Nurtowało mnie wiele pytań. Chciałem wiedzieć, kto tu kogo holuje i kto wie, co tak naprawdę za silne bydle było tam z drugiej strony wędki. Gapiąc się w wodę, chociaż przez chwilę chciałem tę rybę zobaczyć. Podczas tego napięcia z czasem odczuwałem coraz to większy ból w nogach, rękach i ramionach. Dłonie chwilami odmawiały mi posłuszeństwa. Mimo wszystko stać jeszcze mnie na to było, by wziąć się w garść i nie pękać. Toteż, jak najszybciej chciałem skrócić tę walkę, poprzez zdecydowany i trochę mocniejszy hol. Ale ta jego masa…?

W tamtej chwili dotarło do mnie, że nie posiadałem właściwie mocnego zestawu. Na przesadnie wygiętą wędkę nieufnie zerkałem. W dodatku żyłka była już postrzępiona. Nie chciałbym, by właśnie teraz coś w zestawie mi pękło, więc umiarkowanie go naprężałem. Wreszcie poczułem, że ryba ponownie uniosła się z dna. Paradoksalnie sytuacja się powtórzyła. Jeszcze raz sum walnął ogonem o przesadnie napiętą żyłkę, sygnalizując mi tym: „A daj ty mi święty spokój i odczep się”. Właściwie ustawiony hamulec popuszczał i odparł kolejny atak. Z diabelską siłą okazały drapieżca ponownie próbował się przyssać do dna. Ryzykownie podkręciłem hamulec. Chyba już do granic wytrzymałości napiąłem zestaw. Z pąsem na twarzy ciągnąłem, ile wlazło. Aż sum wreszcie ustąpił. W trakcie tej emocjonującej walki wyczuwałem już wyraźniejsze ustępstwa mojego przeciwnika. Niewykluczone, że to nie mi, lecz jemu, po prostu brakowało już sił. Jakby nie było walka trwała przeszło godzinę.

Do powierzchni jeszcze się nie dał podciągnąć. Jednak rzucając na szalę wszystkie swoje siły, król okolicznych wód znów ciągnął za sobą nadmierny bagaż. Przepłynął tak może ze sto metrów i zaczął zataczać wielki krąg. Łódź na tę chwilę zwolniła, a potem się zatrzymała. Przez krótki czas stałem na rufie skołowany. Zobaczyłem, jak zestaw znów się mocno napina, a łódź pomału odwraca. Nie ma co panikować. Tym razem ogromna ryba ciągnęła mnie już w dół rzeki. Spojrzałem na zegarek. Była osiemnasta czterdzieści, gdy moja krypa nadal płynęła w dół Narwi. Bez dodatkowych emocji płynąłem kolejne pół kilometra i ryba, wreszcie się zatrzymała. Z pomocą wioseł, stopniowo łódź wyhamowałem. Ciężko i wolno, napiętą wędką podciągnąłem się w okolice zastygłej ryby. Ceremonię pompowania podjąłem odnowa. Ciągnąłem z całych sił i wtedy poczułem lekkie ugięcie kija jakby ustępstwo, znane mi już osłabienie. Od tej pory, już coraz częściej ryba dawała się oderwać od dna. Wprawdzie znaczący opór jeszcze stawiała i w swoje miejsce znów powracała. A ja natarczywie ciągnąłem ją do siebie, do lustra wody. W ten sposób chciałem zmęczyć i do końca osłabić swego przeciwnika.

Właściwie ja też byłem zmęczony. Cholernie zmęczony. Przez ten lejący się żar z nieba, kondycja moja nieźle dostała w dupę. W dodatku od kilkugodzinnego napięcia mięśni wszystko mnie bolało. Ze zmęczenia wędkę przekładałem z ręki do ręki. Resztkami sił ciągnąłem, ile się dało. Osłabiony sum częściej podpływał tuż pod powierzchnię i oślepiony widokiem innego świata gwałtownie zawracał. Wielokrotnie robił widowiskowy młyn. Jakby w zwolnionym tempie zataczał koła. Nic na siłę, nie starałem się go trzymać na sztywno. Tym razem cielsko powoli odwrócił, by znów się rozpuścić w mroku otchłani. Utworzył zaś na powierzchni rozległy wir. Ekstremalne mocowanie trwało jeszcze kilka dobrych minut, zanim pierwszy raz ten sum, przewalił swoje zwaliste cielsko po lustrzanej powierzchni. Gdy władca tych wód zobaczył swego oprawcę, nerwowo dał susa wzdłuż nurtu, trasując nowy tor ucieczki. Imponujących rozmiarów przeciwnik z każdą chwilą, coraz bardziej był wycieńczony. Teraz z łatwością podciągnąłem go w okolice burty. Choć na pozór to było proste, jednak czułem przez skórę, że na podebranie tej ryby jeszcze było za wcześnie. Wszakże, dało się wyczuć, że podczas próby podebrania, rozjuszona ryba, mogła w obronie własnej, ogonem wielkim jak decha do surfowania ostatecznie wyrżnąć mnie w łeb. Chlaśnięty w mordę tylko bym z łodzi wyleciał. A wtedy to szybko wyrównałaby ze mną rachunki. Tragiczne zajście nie wykluczone, więc nie ryzykowałem.

Jeszcze nie – uważnie obserwując jej zachowanie, mamrotałem pod nosem. Ostatnie minuty praktycznie rozegrały się tuż przy łajbie. Potem przeciwnik, może pozornie leżał w bezruchu? Teraz gdy zobaczyłem go w całej okazałości, pomyślałem, że to chyba był zbyt wielki okaz. W duchu nie byłem pewien, czy dam sobie z nim radę. Jednak nie tracąc czasu na rozmyślania, impulsywnie napiąłem kij. Jednym ślizgiem podciągnąłem zmęczone zwierzę w okolicę zasięgu ręki. Gdy przed moimi oczami wielka jak ceber, paszcza samoistnie rozwarła się w przepastnym przełyku, zobaczyłem swój zahaczony wobler. W ułamku sekundy podziwiany bezmiar aparatu gębowego zrobił na mnie wstrząsające wrażenie. Potem przeciwnikowi spojrzałem w malutkie oczy, a on zdaje się, patrzył na mnie. Czułem, że kapituluje. Wpatrując się w niego jak sroka w gnat, pomyślałem, że to już czas na ostateczną rozgrywkę. Dla pewności jeszcze raz podholowałem go na właściwą odległość, by dłonią lekko palnąć go w łeb. To świetny sposób na sprawdzenie oznak agresji, podekscytowany myślałem. Ten zimnokrwisty zwierz o iście masywnej budowie praktycznie nie reagował i był spokojny.

Sursum corda – wrzasnąłem i na pewniaka podciągnąłem go w zasięg ramienia. Przerzuciłem kij z prawej do lewej ręki i prawą dłoń zdecydowanie wsadziłem do mordy wielkiej jak kocioł. W żelaznym uścisku chwyciłem za dolną szczękę. W mgnieniu oka wielki sum targnął mną, jakbym na przywitanie rękę podał kowalowi. By nie wylecieć z łodzi, odruchowo kolanami zaparłem się mocno o ławę. Zdecydowanie nad wodę uniosłem ogromny łeb. Błyskawicznie z lewej dłoni odrzuciłem spinner i dodatkowo rękę wsadziłem pod skrzela. Wyprostowałem się i jednym zamachem wywlokłem tylko część ryby! Druga część tułowia niestety, jeszcze zwisała na zewnątrz łodzi! Gdy rozpaczliwie złapałem głęboki oddech, wygiąłem się jeszcze mocniej, jak tyczka lekkoatlety. Z wielką siłą wtargałem resztę kolosa do łodzi.

101
Moje nieco większe, prawie pięćdziesięciokilogramowe szczęście.

Nareszcie jest mój – gorączkowo wrzeszczałem, trzęsąc się z emocji.

Zbysiu, jeszcze w twojej historii, pogoni za rybą tego nie było. Takie sumy!

Chcąc pokazać to światu, rozentuzjazmowany wydzierałem się wniebogłosy. Umordowany, ale szczęśliwy usiadłem na ławce. Przyglądałem się tak monumentalniej rybie, mojemu przeciwnikowi i widziałem, jak on się dusił. Jak stary człowiek ciężko oddychał. Trwonił powietrze przez jeszcze wilgotne skrzela. Toteż długo się nie zastanawiałem. Linę przewlokłem przez mordę i pokrywę skrzelową. Potem z niemałym trudem wyłożyłem go za burtę. Gdy już ciśnienie trochę opadło, zrozumiałem, że ryby te powinienem wypuścić. W zalaną zachodzącym słońcem wodę wlepiłem wzrok i tak naprawdę miałem już wszystkiego serdecznie dość. Całej tej walki, a nawet tych ryb. Marzyłem o łóżku, w którym mógłbym rozłożyć swe obolałe gnaty. Po dobrych kilku minutach, gdy nieco doszedłem do siebie, cieszyłem swój wzrok. Choć nie było to łatwe, ryby zważyłem. Łączna waga śmiało przekroczyła stówę! Nieopodal na brzegu zobaczyłem spacerujących ludzi. Podpłynąłem tam i jakąś kobietę poprosiłem, by moje szczęście uwieczniła na fotografii.

Po sesji zdjęć, ryby postanowiłem definitywnie uwolnić, a nie zabijać i pożreć. Chciałbym tu zaznaczyć, iż w ten sposób, jaki przetrzymałem ów okazy, mogłem sobie pozwolić na ich podziw, pokazanie innym, a przede wszystkim zwróciłem im wolność. Złowione ryby w dobrej kondycji powróciły do swojego królestwa, tętniącej życiem Narwi.

Niecodzienny połów
Po wielu latach od tego zdarzenia widok tej fotki, nawet dziś przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Łączna waga przeszło sto kilo.

Epilog.

Zatem już od najmłodszych lat to zadziwiające miejsce przyciągało mnie jak magnes, by tam łowić, by tam obcować w obliczu natury. Będąc na łodzi, spędziłem tam kawał życia i na wędkę łowiłem ryby. Wiem, że łowienie ryb jest pojęciem względnym, ale powiedzmy, że w ostatnim ćwierćwieczu, tylko w tej części Narwi złowiłem około 16 ton sumów, drugie tyle szczupaków, sandaczy i innych gatunków ryb. Oszukiwałem je tylko na swoje woblery. Dodatkowo łowiłem ryby od Kotliny Kłodzkiej, aż po Suwałki. Nawet i dalej. Przejechałem kawał Polski za sensacyjną przygodą z rybą, ale ze wszystkich rzek, które poznałem Narew, głęboko zakotwiczona jest w moim sercu.

Klasa Kilo* – oprócz napędu dieslowskiego, ten okręt charakteryzuje bezgłośny napęd elektryczny.